Stało się. Musiałem się do tego przyznać przed sobą i wszystkimi. Jeśli ma tutaj być szczerze, bez ogródek, to i tutaj musiała się o tym znaleźć wzmianka.

Przytłoczyło mnie ostatnio wiele rzeczy. Wszechogarniające zabieganie oraz brak czasu na pasję każdego dnia powoli zabierało kawałek mojego spokoju. Gwoździem do przysłowiowej trumny w tym wypadku był rozpad mojego prawie sześcioletniego związku. Ilość pytań o to „Jak?”, „Dlaczego?” i „Ale czemu?” była dla mnie tak wielka, że po prostu nie udało mi się tego udźwignąć. Bliscy i znajomi pytali niejednokrotnie jak sobie radzę. Kwitowałem to jednym stanowczym „Chujowo, ale jakoś trzeba to przetrwać”. Oszukiwałem ich i po części oszukiwałem także siebie. Robiłem dobrą, w miarę, minę do złej gry. Dobijałem się przez ostatnie trzy miesiące złudną nadzieją i liczyłem na coś czego pojawienie się nie mogło mieć racji bytu. Dowiedziałem się przez ten czas od jakiegoś „Dobrego duszka” sporo odpowiedzi na moje powyższe pytania. Zgniotła mnie świadomość, że tyle czasu spędziłem z osobą, której na dobrą sprawę nie znałem, a jej obecne zachowanie jest tego najlepszym przykładem. Nie będę rozpisywał się w tej kwestii za dużo, ale mogę powiedzieć jedną rzecz… Realia, w których myślałem, że żyję okazały się jednak kompletnie inne.

Dziwne w tym wszystkim jest to, że przez mój stan nie zaprzepaściłem treningów. Może jedynie przeprowadzka zamieniła jego miejsce, ale wracamy od jutra do sali z ciężarami. Jedyne co ucierpiało to dieta, ale czy jeden posiłek na dwa albo trzy dni można nazwać dietą? Muszę wrócić do regularnego gotowania i  jedzenia.

Strasznie zmęczył mnie ten tydzień. Przeprowadzka (o sto metrów, ale zawsze), zmiana współlokatorów… Smutno było mi opuszczać tamte mury nawet mimo to, że przeprowadzałem się tam dla mojej byłej. Myślę w tym momencie czy nie dać jej jakiegoś imienia – nie będzie ono prawdziwe, bo i moje nie jest. Nazywajmy ją od tego momentu Teresą. Niestety dane było mi się z nią spotkać, bo przyjechała po jakieś resztki jej rzeczy. Spędziłem tam naprawdę wiele miłych chwil. Zżyłem się z ludźmi – myślę, że nawet się zaprzyjaźniłem. Smutne, ale wszystko musi iść do przodu.

Ciekawostka: przez trzy dni noszenia rzeczy udało mi się stracić 4kg! Jednak nie polecam tego moim podopiecznym, ani Wam.

„Kropką nad i” był niedzielny obiad z Grześkiem. Zamówiliśmy „chińczyka” (wiem – dieta mocno) w którego skład wchodziła zupa. Zupa z mięsem, więc nie powinien mnie dziwić pająk i jakiś inny owad, który w niej sobie radośnie pływał. Ale w głowie błysnęła mi myśl, że jest to metafora mojego życia ostatnimi czasy. Przeraził mnie też fakt, jak to mocno wpłynęło na mój, już zerowy, humor. Pomyślałem „No tak, kolejna rzecz. Czemu nie…” i w głowie pojawiła się świadomość, że ludzie będący na skraju załamania pękają przez tego typu rzeczy – przez drobnostki. Nie chciałbym tego przeżyć jadąc samochodem, będąc na siłowni, jadąc komunikacją czy robiąc jeszcze inną błahą sprawą. Muszę działać.

Trzymajcie za mnie kciuki, bo jak to nawinął w swoim kawałku Quebonafide:

Byłem na dnie już tam nie wrócę

Bierzemy się za to! Znaczy się… Ja biorę się za siebie! Wiecie co chciałem powiedzieć.

PS. Wychodzi na to, że będzie tutaj także dość mocno osobiście. Może się tym nie przestraszycie.